Fotorelacje \ 18.10.2015 - IX Festiwal Nitów i Korozji
Według organizatorów IX Festiwalu Nitów i Korozji: ”jest to specyficzna impreza. Rajd jest głupi i bez sensu, a twórcy trasy są złośliwi. Odwiedzamy miejsca zapomniane, mało prestiżowe i brzydkie. Pytania będą tendencyjne i głupie. Zaś drogi należą do 23 kategorii odśnieżania. Występują w nich dziury, szuter, bruk, trylinka, progi zwalniające, błoto, krzyczący tubylcy”. Po takim wstępie nie dziwi, że na zapisy wszyscy czekają od momentu rozdania nagród w poprzedniej edycji. A zapisy trwają kilka minut. W ubiegłym roku kto miał wolny internet był bez szans. W tym roku konieczność rozwiązania motoryzacyjnej krzyżówki przedłużyła walkę o kilka minut. Przewidziano miejsce dla 100 załóg, kolejna setka znalazła się na liście rezerwowej.
Mieliśmy szczęście i znaleźliśmy się w pierwszej setce. Chociaż Nity miały być w niedzielę już w sobotę wyruszyliśmy znad morza do Warszawy, by następnego ranka pełni sił zobaczyć, jakie tendencyjne i głupie pytania wymyślili organizatorzy. Optymizm psuła nieco jesienna szaruga, ale nie poddawaliśmy się. Przynajmniej do momentu, kiedy tuż przed stolicą w jednej chwili skończyło się ładowanie akumulatora, temperatura skoczyła do 120 stopni, a obrazu całości katastrofy dopełnił chrobot i dymek spod maski. Niestety szybka diagnoza zepsuła dobre nastroje. Najwyraźniej Mercedes uznał, że skoro chcemy w jakikolwiek sposób kojarzyć go z korozją i nitami to da nam ku temu powody. A poza tym nigdzie dalej nie pojedzie.
Nadzieja na szybkie rozwiązanie problemu i naprawę skończyła się po wykonaniu miliona telefonów, bo jednak sobota po południu to nie czas, kiedy łatwo zdobyć części i mechanika chętnego do roboty. Na szczęście zacne, nitowe i zabytkowe grono, nie pozostawiło nas bez pomocy. Szybko posypały się zarówno propozycje rozwiązania problemu i pomocy wszelakiej. Ostatecznie z ogromną wdzięcznością przyjęliśmy pomocną linę holowniczą i Mercedes uczepiony Ekona, czyli Forda Econoline, ruszył w bezpieczne miejsce, gdzie czeka na naprawę. Mając chwilę czasu na zastanowienie, co dalej rodzinnie uradziliśmy, że w sumie nie po to rok czekaliśmy na imprezę, by z tak błahego powodu nawet jej nie zobaczyć, jako kibice. W końcu miała powstać relacja, a i zdjęcia zapowiadały się ciekawie. Decyzja o powrocie do domu po sprawny, lecz nie zabytkowy samochód, i powrót w niedzielny poranek zapadła jednogłośnie, a propozycja, by wystartować w załodze Ekona, który z kolei nie znalazł się na liście startowej, została przyjęta jednomyślnie. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że znalazło się dla naszej czwórki miejsce w samochodzie innego miłośnika zabytków, i w całkiem niezłej formie wylądowaliśmy w domu. Najtrudniejsza była niedzielna pobudka, ale nawet dzieciaki nie chciały zrezygnować z przygody na rzecz pełnego atrakcji dnia z dziadkami i mimo wizji kolejnych setek kilometrów dzielnie spakowały zabawki i ruszyły z nami. Wstaliśmy przed piątą i ruszyliśmy w mgłę, deszcz i błoto, by naocznie przekonać się czy miejsca na trasie będą brzydkie, mało prestiżowe i zapomniane.
Miejsce startu było przede wszystkim błotniste. Grubo ponad setka pojazdów i ich kierowców i pasażerów w strugach deszczu unikało miliona kałuż i błota, ale nie oszukujmy się – sceneria zgadzała się z tym, co zapowiadało organizujące rajd Stado Baranów, co do joty. Kto miał kalosze i pelerynę przeciwdeszczową już był zwycięzcą. Na czas odprawy chyba nawet przestało padać, a może już nie robiło mi to różnicy. Jakby nie było chlupot w butach był.
Trasa rajdu nie była długa, ale obiecane atrakcje były. Głównie bezdroża. A jak nie bezdroża to wąskie uliczki. Największy uczestnik rajdu, czyli Star 25 reprezentujący przeszłość Polskiej Kroniki Filmowej, musiał mieć nie lada zadanie pokonując wąskie, warszawskie zaułki. Jakoś dał radę, bo na mecie był.
Nie było natomiast wrzeszczących tubylców, przynajmniej my nie widzieliśmy, ale przeważnie pojawiają się dopiero przy którejś z kolei załodze, a nasz kierowca dbał o to byśmy nie przemokli podczas poszukiwań odpowiedzi, dowożąc nas tak blisko, że wystarczyło przetrzeć szyby i znaleźć odpowiedź, przez co trasę pokonaliśmy na tyle szybko, że nikt się jeszcze nie zorientował, że trwa rajd. Miejsca mniej lub bardziej zapomniane faktycznie były. Szukaliśmy w nich nazw samochodów i jak się okazało różowych liter Ź pisanych szprejem. Pytaniem o to ostatnie wszystkie załogi zostały zaskoczone już na mecie. Stąd rozbieżność pomiędzy stanem faktycznym a „wydaje nam się” bywała duża.
Dużą popularnością w pytaniach cieszyły się Fiaty 126 p, a moje ulubione CTG, czyli Co Tu Gnije, zastąpiły zdjęcia pojazdów, które gniły tam kiedyś.
Meta rajdu została również dobrana stosownie do charakteru rajdu z czego skwapliwie skorzystał nasz najmłodszy radośnie wbiegając po kolana w kałużę i rozbryzgując błoto dookoła. Niestety pogoda, pomysły syna, perspektywa długiej drogi powrotnej i trudów poniedziałkowego poranka, zmusiła nas do szybkiego opuszczenia imprezy. Mimo sobotniego pecha nasza nitowa przygoda zajmie miejsce w naszej pamięci po stronie: to było dobre. A na Nity wrócimy na jubileuszową, dziesiątą edycję już za rok.
Z tego miejsca składamy jeszcze raz podziękowania naszej nitowej, ekonowej załodze, z którą zajęliśmy 4 miejsce oraz wszystkim, którzy nam pomagali i oferowali pomoc. DZIĘKUJEMY !!!